Wczoraj wybrałam się do restauracji Dinette. Mieści się w budynku Sky Tower na pierwszym piętrze. Byłam tam już kiedyś i bardzo miło wspominam tamtą wizytę. Wtedy skusiłam się na risotto z pęczaka z pesto, buraczkami i serem kozim. Idealne połączenie i świetne wykonanie. Próbowałam też kaczki robionej w technice sous-vide. Cudowna, soczysta, aromatyczna, bo podawana na mieszance warzyw świetnie doprawionych.
Poniżej zdjęcie zaczerpnięte ze strony Dinette. Wnętrze jest nieduże, ale jasne i dość przestronne. Stoliki sprytnie ustawione, a dzięki dużemu stołowi stojącemu na środku, może się zmieścić sporo osób. Bardzo podobały mi się lampy i połączenie prostych form, zimnych materiałów z ciepłym drewnem.
Warto wspomnieć o tym jak komponowane jest menu. Najważniejszą jego cechą jest zmienność. Od momentu powstania restauracji to już 11 wersja. Cudowna jest świadomość, że są ludzie, którym zależy na tym, żeby gotować ze świeżych, sezonowych produktów.
Karta jest krótka i rzeczowa, wszystko mieści się na kartoniku wielkości koperty DL.
Na obiad zawsze chodzę w towarzystwie, dzięki temu mogę spróbować dwóch dań. Tak też się stało tym razem. Pierwszy wybór padł na szaszłyki w aromatycznej przyprawie ras el hanout. To mieszanka curry, kolendry, kuminu, papryki, soli, pieprzu, szafranu, nasion kopru włoskiego i kilku innych opcjonalnych przypraw. Zapach jest nieziemski! Kurczak był świetny, bo delikatny w środku i intensywny na zewnątrz. Mięso soczyste. Do tego marchewka z ciecierzycą na ciepło - sprężyste - uwielbiam takie połączenie. Całość polana chłodnym sosem miętowym, który pasował tutaj idealnie. Były też rzodkiewki, do których nie przekonałam się. Nie chodzi o to, że ich nie lubię, bo jest wręcz przeciwnie. Chodzi tu raczej o zestawienie smaków. Ostrość ze skórki rzodkiewki była zupełnie inna niż ta wynikająca z przyprawy ras el hanout i to mi przeszkadzało. Kiedy już się w nią wgryzłam, dominowała wszystkie pozostałe smaki. A szkoda. Dodatkowy plus za ziarenka granatu. Uwielbiam je w daniach marokańskich, idealnie pasują z kuskusem, ale tutaj też wpasowały się idealnie. Danie bardzo, bardzo udane.
Cena: 27zł
Drugi wybór padł na danie z zupełnie innej półki. Linguine z krewetkami i cukinią. Krewetki przygotowywane na białymi winie z dodatkiem mięty i cukini startej na grubych oczkach. Bardzo smakowały mi krewetki. Były takie, jakie powinny być. Soczyste, sprężyste, aż przyjemnie chrupały pod zębami. Całość zasypana sporą porcją pecorino. Makaron oczywiście al dente, ale tego chyba nie muszę zaznaczać, bo wpadka z rozgotowanym makaronem w Dinette zdarzyć się nie może. Moja wyobraźnie nie obejmuje takiego scenariusza. Wszystkie składniki z osobna były idealne, razem właściwie też chociaż całość wydawała mi się... mdła. Może to nie jest odpowiednie słowo, bo oczywiście aromatów było sporo, ale brakowało mi odrobiny soli, może trochę czosnku do krewetek albo grubo mielonego pieprzu czy skórki startej z cytryny. Tak jakby całe danie oczekiwało na jeden pstryczek w nos, po czym stałoby się daniem idealnym. To taki maleńki niedosyt...
Cena: 26zł
Polecam Wam gorąco Dinette, na pewno Was nie zawiedzie. Po miejscach, w których nagminnie podaje się niedopracowane, nieświeże i zupełnie sztampowe dania, w tym małym bistro zregenerujecie swoje kubku smakowe. Czekam na Wasze wrażenia i na nowe menu nr 12.