Czas na dalszy ciąg mojej relacji z weekendowej wycieczki. Minęło już prawie 1,5 tygodnia, ale cały czas mam banana na twarzy jak oglądam te zdjęcia. Zawsze, kiedy jadę do Czech nabieram takiego luzu i dystansu do spraw, które codziennie zajmują mi głowę. To pewnie zasługa samych Czechów. To pewnie moje subiektywne poczucie, ale mam przeświadczenie, że są szczęśliwsi niż my, w Polsce. W każdym małym miasteczku jest gospoda, gdzie spotykają się mieszkańcy, piją piwo i rozmawiają. W Nachodzie, w gospodzie, w której jedliśmy obiad siedziała też starsza Pani. Przyszła z torbami, prosto z zakupów (włoszczyzna wystawała z reklamówki) i zamówiła małe piwko. W Polsce starsze Panie nie decydują się na takie zachowanie ryzykując ostracyzm ze strony lokalnej społeczności;)
Ale wracam już do tematów turystycznych! Zatem Nachod i Zamek, który króluje nad całą miejscowością.
Droga do niego nie jest stroma, prowadzi początkowo przez uliczkę, a później przez park. Jest też bardzo dużo wersji dojścia na zamek, jednak bez obaw, wszystkie prowadzą na górę, wprost do Zamku. Zaczęło się dość pochmurnie...
Zamek ma kilka dziedzińców, do każdego wchodzi się przez zabytkowe drzwi z portalami. Można odpocząć na ławce, w cieniu i chłodzie kamiennych budynków. Zwiedzać można 3 trasy. Nam godzinowo pasowały dwie, pierwsza i druga. Niestety w środku nie można robić zdjęć, ale musicie mi uwierzyć, że naprawdę warto kupić bilet. Bardzo ciekawe wyposażenie z różnych epok. Pierwsze wzmianki o zamku pojawiły się już w XIII wieku, później był wielokrotnie przebudowywany.
Bajecznie wyglądały te arkady! I takich miejsc jest tam bardzo dużo. Mimo pełnego sezonu turystów było niewielu, a Ci, którzy byli, mówili jakby szeptem. Ten zamek ma w sobie taką tajemnicę, jak niektóre kościoły.
Największy dziedziniec i fontanna jako jego centralny punkt. Woda w nim naprawdę ma taki kolor, nie bawiłam się w żadne kolorowanki:)
Zdjęć mam jeszcze dużo więcej, ale pozostawiam Wam niedosyt, bo musicie zwiedzić Zamek w Nachodzie.
Sama wycieczka trwała jakieś 2- 3 godziny. Później obowiązkowy obiad w gospodzie "Żampion" w rynku. Byliśmy tam już kiedyś, więc miejscówka sprawdzona. Ja wybrałam stek z fasolką. Do ostatniej chwili nie byłam pewna czy dostanę fasolkę szparagową czy w sosie pomidorowym jak z english breakfast:) Okazało się pysznie! Stek i fasolka pachniały grillem, do tego chrupiące frytki i surówka z białej kapusty - 149Kc.
Misiek zdecydował się na gulasz z knedlikami - jest wielkim fanem tego czeskiego specjału;) Mięsko było delikatne, miękkie, a knedle pachniały drożdżami. Super! Cena też super - 95Kc.
A na deser wafelek czeski - uwielbiam je:)
Po dniu pełnym wrażeń (tego samego dnia byliśmy w skansenie, o którym pisałam poprzednio) pojechaliśmy na nocleg do Polanicy-Zdrój. Mam sentyment do tego miasta. Nieduża miejscowość, ale żyje swoim intensywnym życiem. Uliczkami przechodzą, turyści, kuracjusze i mieszkańcy. Wszyscy uśmiechnięci i zrelaksowani. Polecam Wam gofry przy bramie wejściowej do deptaka przy pijalni wód. Gofr gigant (ze wszystkimi dodatkami) kosztuje 7zł:) Ja nie odważyłam się na niego, pozostałam przy wersji z bitą śmietaną (prawdziwą!) i świeżymi truskawkami. Zapłaciłam 5zł.
Nocleg znaleźliśmy w Willi Lessing, w centrum, ale jednocześnie cicho i przyjemnie. Warto sprawdzić ofertę na stronach rezerwacyjnych, są częste promocje. A pokój jak widać, miły, przytulny:)
To nie koniec relacji z wycieczki. Przed nami jeszcze klasztor w Broumovie i Teplicke Skaly!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz