Dużo dobrego słyszałam o Cieszynie. Zarówno polskim jak i czeskim. W telewizji przewijają się obrazki z ładnym mostem łączącym oba miasta i uśmiechniętymi obywatelami obu narodów. Ale czy te miasta tworzą jedną całość? Czy są do siebie podobne?
Zwiedzanie zaczęliśmy od strony polskiej. Rynek jest uroczy! Brukowany plac, kolorowe kamienice, stylizowane szyldy sklepów. Otwartych było sporo knajpek, a w nich turyści i lokalni. Małe miasto, ale czyło się, że to miasto "żyje".
Ciekawostka! W sklepie rybnym "Społem" (przy rynku) można kupić i zjeść kanapkę śledziową w cenie poniżej 2zł. Kanapki wyglądały całkiem apetycznie i cieszyły się sporym powodzeniem.
Opuszczamy polską stronę i udajemy się do Czech. Po drodze mijamy dawny punkt graniczny. Dziś już nie spełnia swojej roli, a w środku jest kawiarnia połączona z księgarnią.
Już po kilkudziesięciu metrach widać różnice między dwoma miastami. Architektura - tu króluje socrealizm. Na rynku jest kilka budynków z portalami uwieczniającymi ludzi pracy, gesty i symbole ze szczęśliwie minionej epoki. Choć przyznam, że całość robi duże wrażenie. Do rynku można wjechać samochodem, zaparkować. To nie powinno dziwić nikogo, kto choć raz był w czeskim miasteczku:)
Czeska część zrobiła na mnie wrażenie opuszczonej, a może nawet smutnej. Na ulicach było niewiele osób, a kamienice nie kusiły ładnymi kolorami i witrynami sklepowymi. Za to w gospodach było sporo ludzi, jak zwykle. Teraz przyszła pora na część gastronomiczną:)
Wybraliśmy knajpkę w bocznej uliczce, po prawej stronie idąc od przejścia granicznego. Z daleka widoczne parasole i przyjemny ogródek.
Na dworze było trochę zimno, ale postanowiliśmy zostać na ogródku. To już jedne z ostatnich takich wieczorów w tym roku, kiedy można zostać na zewnątrz. A po za tym, ciężko wytrzymać w środku, bo jest dusząco przez dym papierosowy. Ogródek to był dobry wybór:) Rozgrzałam się herbatką i było ok. Lokalne piwo to Radegast, spróbujcie koniecznie. Zamówiliśmy zupy na początek: czosnkowa z serem i surowym żółtkiem oraz bulion z kluseczkami wątrobianymi. Czosnkowa - bardzo dobra. Aromatyczna, świetnie doprawiona i w połączeniu z żółtkiem i serem smakowała wybornie:) Rosół był gorszy. Czułam głównie kostkę rosołową, a to, co miało być kluseczkami wątrobianymi, było wątróbką mieloną zgniecioną w małe, nieregularne kulki:]
Dania główne: kociołek z mięsem i knedliki z gulaszem wołowym. Kociołek okazał się gigantyczną porcją mięsa, papryki, fasoli i sosu. Do tego chleb. Misiek był wniebowzięty! Jak dla mnie, ta ilość tłuszczu była nie do przejścia... Polecamy na chłodne dni, dla bardzo głodnego faceta. W sumie to oboje najedlibyśmy się jedną porcją. Ja jednak wybrałam tradycyjne knedle z gulaszem. Niewielka ilość mięsa i świeże knedle drożdżowe to był dobry wybór. Jak zawsze, brakowało mi jakiegoś warzywa:]
Ledwo wstaliśmy zza stołu...
A to oryginalny rachunek za naszą obiadokolację.
I jeszcze jedno zdjęcie. Wystawa sklepu z artkułami gospodarstwa domowego. Pan Miś w roli Pana Domu. Bardzo czeskie:)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz